Na tą lalę czaiłam się od dawna. W zasadzie od chwili, gdy kolejna książka Tone Finnanger znalazła się w mojej kolekcji. Z okładki spoglądała na mnie taka słodycz, że prędzej, czy później musiałam po nią sięgnąć. Nie była to moja pierwsza przygoda z Tildą. Z książkowych wykrojów powstały niedawno Wielkanocne ozdoby, o których możecie przeczytać tutaj. Wiedziałam, że będę przeklinać jak szewc wycinając i zszywając te absurdalnie malutkie galotki, fartuszek i kurteczkę. Tak też było. Znad maszyny leciały słowne wiązanki (szeptane półgębkiem, bo dzieciaki w pokoju obok), a koniec prac skwitowałam solidnym westchnieniem ulgi.
Lala powędrowała oczywiście do Basi. Miałam szczwany plan uchnąć ją za parę złotych, ale Baś sprytnym oczkiem przyuważyła moje poczynania i kategorycznie (!) „poprosiła” o nią.
No cóż… Po każdym kolejnym podejściu do skandynawskich bibelotów i męczarniach z maciupkimi kawałkami tkanin, mam cichą nadzieję, że nie będę musiała szyć strojów dla Barbie… ilda